loader image

Wlazło: Repartycyjno-alimentacyjny system emerytalny jako alternatywa względem ZUS-owskiej piramidy finansowej

Polacy, którzy dzisiaj wchodzą na rynek pracy, w chwili przejścia na emeryturę będą żyli w kraju o zupełnie innej strukturze demograficznej (a może i etnicznej) niż dzisiejsza Polska. Według różnych prognoz mieszkańców Polski ma być od 5 do 10 milionów mniej niż dzisiaj. Katastroficzne wizje studziły jednak w swojej publikacji „Prognoza ludności dla Polski na podstawie ekonometrycznej prognozy strumieni migracyjnych” dr Marta Anacka i dr Anna Janicka z Uniwestytetu Warszawskiego, wskazując błędy w założeniach modeli GUS-u czy ONZ-tu, a także niedoszacowania przez nich roli migracji. Zgodnie z ich prognozami w 2060 roku aż 14 procent mieszkańców Polski będą stanowili imigranci. Najbardziej śmiałym w tej kwestii jest jednak zrealizowany w ramach projektu „Agenda Polska” raport WEI i ZPP, którego autorzy próbują udowodnić, że dzięki odpowiednim reformom prorodzinnym oraz polityce migracyjnej w 2050 roku w Polsce może żyć nawet 50 milionów ludzi.

To jak pokolenie dzisiejszych dwudziesto- i trzydziestolatków spędzi jesień swojego życia będzie zależało głównie od czynników demograficznych. Cały system emerytalny w Polsce opiera się na tak zwanej „umowie międzypokoleniowej”. Składki, które dzisiaj są wpłacane do kasy ZUS zostają od razu utylizowane na wypłaty dla dzisiejszych emerytów (oraz utrzymanie rozdmuchanej administracji). Kluczowy jest tutaj stosunek ilości osób wpłacających do kasy ZUS-u do pobierających z niego świadczenia. Obecnie na 100 osób pracujących przypada około 40 emerytów i już ich składki nie wystarczają na pokrycie zobowiązań emerytalnych – Fundusz Ubezpieczeń Społecznych wymaga regularnego subsydiowania z kasy państwa. Pesymistyczne prognozy zakładają, że (przy zachowaniu obecnego wieku emerytalnego) w 2060 roku na każdego pracującego będzie przypadać jedna osoba pobierająca składki. Wszystko to jednak będzie zależeć od tego jakie decyzje podejmiemy w najbliższych latach. Popularna w różnych konserwatywno-liberalnych (czy po prostu okołokorwinowskich) środowiskach wizja głodowych emerytur od których może uchronić nas tylko trzymanie złota w skarpecie wcale nie musi się ziścić. Warto jednak zastanowić się jakie mamy alternatywy i jakie są ich społeczne koszty. Sprowadzanie imigrantów z odległych nam kultur zmusi nas do rozwiązywania całego wachlarza problemów, z którymi mierzą się kraje, które takie multikulturalne eksperymenty już przeprowadziły. Natomiast demograficzny drenaż bliskich nam etnicznie i kulturowo Ukrainy i Białorusi również nie gwarantuje nam uniknięcia napięć na tle etnicznym, a w dodatku znacznie osłabi naszych sąsiadów, co również nie byłoby w naszym interesie. Istotny jest tu też fakt, że sprowadzający się tu imigranci ze wschodu statystycznie mają jeszcze mniej dzieci niż Polacy, a jednocześnie sami nabywają praw do przyszłej emerytury. Najlepszym, ale równocześnie najtrudniejszym ze sposobów na powstrzymanie trendu spadku ludności Polski jest przekonanie Polek i Polaków do posiadania większej ilości potomstwa, bo to przyszłe pokolenia są naszą najlepszą inwestycją w rozwój i dobrobyt naszego kraju.

Szereg zmian kulturowych i cywilizacyjnych – nie tylko w Polsce – zepchnęło potrzebę posiadania dzieci na dalszy plan wśród życiowych priorytetów młodych ludzi. Zmniejsza się również liczba zawieranych w Polsce małżeństw, rośnie statystyczny wiek małżonków oraz urodzenia pierwszego dziecka. Systematycznie rośnie za to odsetek dzieci urodzonych poza małżeństwami i co za tym idzie kobiet samotnie wychowujących dzieci. Obecnie w pozamałżeńskich związkach rodzi się co czwarte dziecko co daje dwukrotny wzrost tego współczynnika w przeciągu ostatnich dwudziestu lat. Podobnie rośnie liczba rozwodów – na każde małżeństwo przypada już jeden rozwód. Wszystkie te trendy przybliżają nas niestety do tych najgorszych prognoz, w których Polska jesieni naszego życia będzie albo wyludniona albo niepolska. Wymowny w tym wszystkim jest fakt, że o ile jeszcze dziesięć lat temu młode kobiety twierdziły, że odkładają macierzyństwo na rzecz kariery i samorealizacji dzisiaj coraz powszechniejszym jest odkładanie, a nawet rezygnacja z posiadania rodziny z powodu przywiązania do konsumpcjonistycznego stylu życia napędzanego przez media społecznościowe. Obowiązki związane z wychowaniem dzieci przegrywają z ofertą Netflixa i tanich linii lotniczych.

Należy jednak zwrócić uwagę, że praktycznie wszystkie statystyki i analizy pochodzą z czasów „przedkowidowych”. Ostatnie dwa lata podważyły wiele z założeń, które przyjęli ich autorzy. Chyba najbardziej jaskrawym przykładem jest tutaj zmiana oczekiwanej długości życia. Wydawało się rozsądne przyjmować, że wraz z postępem medycznym i poprawą jakości życia będzie ona rosła w takich krajach jak Polska do poziomów dzisiejszej Islandii, Włoch czy Izraela, a nawet dalej – długość życia, którą dziś mogą osiągnąć wyjątkowo zdrowi szczęśliwcy miała być w zasięgu ręki każdego. Tymczasem trend uległ wyraźnemu odwróceniu – w USA w 2020 roku spadła ona w stosunku do 2019 o 1.5 roku, cofając ten wskaźnik prawie o 20 lat. W Polsce te wartości wynoszą odpowiednio 1.3 roku oraz 12 lat. Zakładanie, że szybko wróci ona do poprzednich poziomów mogłoby być nad wyraz optymistyczne. Zapaść ochrony zdrowia, kryzys klimatyczny, zmiany nawyków żywieniowych i coraz większe rozwarstwienie społeczeństw mogą wpłynąć negatywnie na dalsze kształtowanie tego trendu.

Coraz częściej pojawiają się jednak głosy, że problemy, z którymi będziemy musieli się mierzyć w najbliższych latach mogą jeszcze raz przemodelować system wartości przynajmniej części młodych ludzi. W czasach niepewności i pogłębiającego się kryzysu ludzie mają tendencję do poszukiwania bezpiecznej przystani jaką często jest rodzina. Już dziś możemy obserwować trend powrotów z dużych miast do rodzinnych miejscowości. Nie bez znaczenia jest tu też popularyzacja pracy zdalnej, która pozwala łączyć wielkomiejską pensję i możliwości rozwoju zawodowego z małomiasteczkowymi kosztami życia. Być może niespodziewany renesans tradycyjnej rodziny, który uratowałby los przyszłych emerytów jeszcze jest przed nami, ale z pewnością warto byłoby mu pomóc na przykład premiując posiadanie dzieci nie tylko doraźnie – w postaci np. karty dużej rodziny czy programu 500 plus, ale poprzez powiązania liczby z dzieci z wysokością przyszłej emerytury. Skrajnie niesprawiedliwym byłoby pełne obarczanie przyszłych emerytów, którzy wychowali dwójkę lub trójkę potomstwa konsekwencjami społecznymi decyzji ludzi, którzy postanowili zrezygnować z posiadania dzieci na rzecz okrążania świata tanimi liniami i kompulsywnego oglądania seriali (oczywiście dokonuję tutaj pewnej amplifikacji, bo zdaję sobie sprawę, że motywacje ogromnej części osób są znacznie bardziej skomplikowane niż prosty wybór między oglądaniem seriali, a przedłużeniem gatunku).

Jednym z rozwiązań, które w sprawiedliwy sposób premiuje posiadanie i wychowanie dzieci byłby system repartycyjno-alimentacyjny zaproponowany niegdyś przez Centrum Analiz Stowarzyszenia KoLiber, przy okazji raportu „Demografia, a system emerytalny”, którego miałem okazję być współautorem. Była to całościowa analiza ówczesnego systemu emerytalnego, tło historyczne, zestawienie z innymi krajami, prognozy dotyczące utrzymania systemu, a także wspomniana propozycja reformy, której głównym autorem był Marek Kułakowski. Samo Centrum Analiz KoLibra miało być pierwszym niezależnym młodym think tankiem, który miał wprowadzić ferment w polskiej myśli społeczno-politycznej (tak przynajmniej wtedy wierzyliśmy. Prawda jest jednak taka, że byliśmy tylko grupą studentów kierunków ścisłych i ekonomicznych, sam raport mimo bardzo pozytywnego odbioru w różnorakich kręgach zniechęcił nas do dalszej działalności tego typu – z wyjątkiem Marka, który na swoich barkach, z nowymi ludźmi wypuścił jeszcze kilka dobrych analiz i raportów pod szyldem tego instytutu). Pojawiliśmy się wtedy w kilku większych i mniejszych mediach, raport trafił na obrady senackiej komisji, a kilka lat później co jakiś czas odkopywały go różne inne instytuty albo studenci, którzy cytowali go w swoich pracach dyplomowych.

Od tego czasu przedstawione wykresy i wyliczenia znacznie się zdezaktualizowały a sam system emerytalny zdążył ewoluować w jeszcze mniej odpornym na czynniki demograficzne kierunku – wspólnymi siłami obu rządzących obozów politycznych udało się skutecznie rozmontować powszechny filar kapitałowy jakim były Otwarte Fundusze Emerytalne. Najbardziej przerażający w tym wszystkim był jednak fakt, że reformę emerytalną, którą wprowadził w 1999 roku rząd Jerzego Buzka rozmontował później ten sam obóz polityczny (pod nieco odświeżonym logiem). Podkopało to jakiekolwiek resztki zaufania jakim społeczeństwo darzyło polski aparat państwowy. Reforma, która powstała jako strategiczny, wielopokoleniowy projekt przetrwała półtorej dekady.

O ile więc cała praca analityczno-opisowa dzisiaj może mieć już tylko i wyłącznie wartość historyczną (i to chyba tylko dla badacza niszowych organizacji politycznych w Trzeciej Rzeczpospolitej), to sama propozycja reformy systemu emerytalnego wydaje się ciągle warta uwagi, chociaż jako przyczynek do dyskusji o tym jak ważne dla naszego systemu emerytalnego są kwestie demograficzne.

System repartycyjno-alimentacyjny miałby się opierać na trzech filarach. Pierwszym z nich byłaby tak zwana „emerytura obywatelska”. Niegdyś usilnie forsował tę ideę Robert Gwiazdowski z Centrum im. Adama Smitha. Wynosiłaby ona jakąś minimalną, niezbędną do przeżycia kwotę, a prawo do niej nabywałby każdy obywatel zamieszkały na terytorium Rzeczpospolitej Polskiej po osiągnięciu określonego wieku. Nie różnicowałaby ona ze względu na lata pracy, odprowadzane składki, staż pracy, płeć czy pełnioną funkcje publiczną. Znacząco uprościłoby to kwestie administracyjne, pozwoliło zlikwidować sztuczny podział między składkami ubezpieczeniowymi a podatkami trafiającymi do budżetu państwa. Taki system funkcjonuje jako podstawowy filar systemu emerytalnego w Kanadzie. Współczynnik jest tam obliczany na podstawie tego ile lat swojego dorosłego życia spędził w tym kraju. Ponieważ lata pracy i zarobki nie wpływają na jego wysokość można otrzymywać emeryturę nie przepracowując w życiu ani jednego dnia. W 2013 roku kanadyjski system został nieco zmodyfikowany aby zachęcić ludzi do dłuższego pozostania aktywnymi zawodowo. Odsuwając moment rozpoczęcia wypłaty środków emerytalnych, można zwiększyć podstawę świadczenia nawet o 36% (przechodząc na emeryturę w wieku 70 zamiast 65 lat).

To co wyróżnia propozycję tego systemu od jakiegokolwiek innego obecnego systemu emerytalnego w krajach zachodu, a jednocześnie zbliża go do pierwotnych systemów opieki nad najstarszą częścią społeczeństwa jest filar alimentacyjny. Miałby on polegać na doliczaniu do emerytury dodatku opartego na sumie średniomiesięcznej pensji z ostatnich pięciu lat wszystkich wychowanych dzieci. Takie ustawienie systemu promowałoby nie tylko posiadanie dzieci, ale staranne uczestniczenie w ich wychowaniu i inwestowanie w ich rozwój i edukację. Rodzice w rodzinach wielodzietnych mieliby przekonanie, że ich trud jest doceniany również przez państwo, a ich dzieci będą przede wszystkim pracowały na ich własne emerytury. Natomiast ich dzieci miałyby poczucie, że swoimi podatkami faktycznie wypełniają kontrakt międzypokoleniowy względem swoich rodziców. Pojawić się tutaj może szereg kontrowersji dotyczących tak zwanych warunków brzegowych. Przede wszystkim należałoby się zastanowić nad limitami – wypłacanie kosmicznej emerytury rodzicom prezesa korporacji albo banku nie miałoby dużego sensu w kontekście tego systemu. Podobnie rzecz się ma z rodzicami dzieci niepełnosprawnych, którzy musieliby zostać uwzględnieni w systemie za pomocą dodatkowych współczynników. Bardzo niesprawiedliwe by było również wypłacanie takiego dodatku rodzicom, którzy nie uczestniczyli czynnie w wychowaniu swojego potomstwa – np. ojcom dzieci wychowywanych przez samotne matki. Pozostaje tutaj kwestia jeszcze tej grupy osób, które z różnych przyczyn nie mogą zostać rodzicami. Na pomoc tej grupie przychodzi filar trzeci.

Takim rozwiązaniem byłby filar kapitałowy. Tutaj mogą nam przyjść z pomocą różne fundusze inwestycyjne albo indywidualne konta lub programy emerytalne. Ludzie mieliby pełną dowolność jak w nieopodatkowany sposób odkładać i inwestować pieniądze na własne zabezpieczenie emerytalne. W zależności od upodobań mogliby oprzeć się o różne instytucje finansowe lub samodzielnie inwestować na przykład w akcje przedsiębiorstw czy obligacje. Jedynym warunkiem byłaby możliwość odmrożenia tych pieniędzy dopiero po ukończeniu wieku emerytalnego lub w wypadku innych bardzo poważnych losowych okoliczności takich jak poważna choroba czy wypadek powodujący kalectwo i trwałą lub częściową niezdolność do pracy. Środki odkładane w taki sposób nie byłyby obciążone żadnymi podatkami, a po śmierci właściciela – w przeciwieństwie do składek ZUS – mogłyby zostać odziedziczone przez jego spadkobierców. Dodatkowym uzupełnieniem takiego filaru mogłyby być na przykład istniejące już Pracownicze Plany Kapitałowe.

Ze względu na ten trzeci, pozostawiający ogromną dowolność wyboru filar, taki system można by było więc nazwać „repartycyjno-alimentacyjno-kapitałowym”. Do głównych zalet można by zaliczyć nie tylko znaczne ograniczenie całej administracji związanej z obsługą emerytur i składek emerytalnych czy usunięcie sztucznego podziału między podatkami a składkami na ubezpieczenia społeczne (które tak naprawdę nie są nigdzie składane, a wykorzystywane na wypłaty bieżących zobowiązań), ale przede wszystkim zwiększenie poczucia odpowiedzialności w społeczeństwie za swoją własną przyszłość. Ludzie w ogromnej większości nie zdają sobie sprawy jak działa system emerytalny i dlaczego ten międzypokoleniowy kontrakt nie ma prawa się utrzymać jeżeli płacąc na emerytury swoich rodziców liczymy, że naszymi emeryturami zajmą się dzieci naszych sąsiadów. Będzie ich po prostu za mało.

Oczywiście strasznie naiwne byłoby założenie, że egoistyczna troska o swoją własną przyszłość skłoni ludzi do posiadania potomstwa. Takie głosy różne liberalne (i „konserwatywno”-liberalne) środowiska podnosiły przy okazji wprowadzenia programu 500+. Nie spowodował on sytuacji, w której „patologia” zaczęła rodzić dzieci dla pieniędzy. Co prawda poprawił on warunki życiowe wielu polskich rodzin, nie spełnił jednak swojej zakładanej demograficznej funkcji. W dalszym ciągu ogromna część młodego pokolenia wstrzymuje się z tą decyzją przede wszystkim ze względów ekonomicznych i odkłada rodzicielstwo na moment, w którym będą czuli się na tyle pewnie żeby być w stanie zapewnić mu godne warunki życia i rozwoju. Urodzenie i wychowanie dziecka wiąże się z ogromnymi kosztami i wyrzeczeniami (przede wszystkim dla kobiety, której kariera zawodowa praktycznie zatrzymuje się na kilka lat). To do tej grupy przede wszystkim powinniśmy dotrzeć. Reforma systemu emerytalnego to jest zdecydowanie za mało. W Polsce na trudności w urodzeniu i wychowaniu dziecka natrafiamy już od samego początku – od bardzo słabej opieki prenatalnej, która zmusza przyszłe matki do korzystania z prywatnej opieki ginekologicznej (bardzo często u ordynatora oddziału ginekologicznego w szpitalu, w którym planuje się rodzić), poprzez sam poród gdzie standardem jest konieczność zapłacenia do kieszeni położnej żeby otoczyła ciężarną i dziecko odpowiednią opieką, następnie przez brak miejsc w publicznych żłobkach i przedszkolach, nieprzystosowanej infrastrukturze miejskiej, aż po moment, w którym, jeżeli chcemy zatrzymać dziecko w Polsce, posyłamy je do najgorszych europejskich uniwersytetów, bo właśnie takie miejsce nasze uczelnie zajmują w światowych rankingach. Jakby tego było mało, posiadanie dzieci stało się w dzisiejszych czasach bardzo często stygmatyzowane i przestało być odbierane jako coś normalnego. Dla wielu osób posiadanie dzieci na studiach albo w pracy przed awansowaniem na pozycję chociaż korporacyjnego team leadera jest równoznaczne z jakąś życiową porażką, albo co najmniej uciążliwą przeszkodą, do której należy się odnosić w najlepszym razie ze zrozumieniem. W gorszym wypadku młode, aktywne zawodowo matki bardzo często są odbierane przez swoich współpracowników jako osoby roszczeniowe i żerujące na reszcie zespołu ze względu na częstotliwość brania chorobowego czy opieki nad dzieckiem. Mimo zapewnień większości firm o „inkluzywności” i wsparciu dla kobiet, kultura pracy w Polsce pod tym względem ciągle pozostawia bardzo wiele do życzenia, szczególnie w miejscach w których dominują „młode i dynamiczne zespoły”.

To jest cały łańcuch problemów, z którymi musimy się zmierzyć jeżeli chcemy powstrzymać owe negatywne trendy demograficzne i społeczne i niestety wymaga walki na bardzo wielu frontach. Tylko przywrócenie wśród ludzi poczucia, że nie są wyobcowanymi jednostkami samodzielnie próbującymi przetrwać w dżungli nowoczesnego świata, ale mogą mieć mocne oparcie w rodzinie i społeczeństwie i na nowo poczuć się częścią wspomnianej przez wybitnego amerykańskiego konserwatywnego myśliciela Russella Kirka wiecznej procesji pokoleń, pozwoli nam zapewnić stabilną i dobrą przyszłość naszemu Państwu, Narodowi i nam samym.

Artykuł został pierwotnie opublikowany w kwartalniku “Myśl Suwerenna. Przegląd Spraw Publicznych” nr 4(6)/2021.

[Grafika: pixabay.com]