Wydawałoby się, że w dobie tryumfu kapitalizmu, gdy życie jednostki ukierunkowane jest na materialny sukces, ten zaś służy zaspokajaniu coraz to większej liczby potrzeb, z których istnienia często nie zdawaliśmy sobie sprawy, dopóki wszechobecne reklamy usłużnie nas o tym nie uświadomiły, własność powinna stanowić fundament naszego funkcjonowania w tym systemie. Otóż nic bardziej mylnego, gdyż aktualne trendy jasno wskazują, że decydenci tego systemu usiłują raczej nas wyzbyć z własności, a jeśli nie mogą, to przynajmniej chcą mieć ją pod ścisłą kontrolą, dając nam złudzenie jej posiadania. Być może Czytelnik uzna to za teorię, która zrodzić się może jedynie w umyśle przykrytym foliową czapeczką, niemniej uważam, że pod przykrywką kapitalizmu coraz bardziej zaszczepia nam się idee bliskie komunizmowi.
Skąd ten pesymizm? Mógłby w tym momencie Czytelnik zauważyć, że jeszcze nie tak dawno lewica była całkowicie poza Sejmem, a dziś przyciągająca kawiarnianych komunistów i socjalistów partia Razem ma poparcie w granicach błędu statystycznego, do parlamentu dostając się jedynie w wyniku wejścia w koalicję jednoczącą główne siły lewicy. Owszem, jednakże rewolucja, o której mówię nie idzie przez sejmowe ławy, lecz przez zmianę myślenia i mentalności nam współczesnych. Mając to na uwadze chciałbym na łamach “Myśli Suwerennej” zwrócić uwagę na kilka, dotyczących zachodnioeuropejskich trendów, kwestii, które być może nam umykają w czasie, gdy liberalna rewolucja usiłuje redefiniować podstawowe pojęcia.
Lepiej razem?
Zacznijmy od rzeczy drobnych. W poprzednim numerze kwartalnik mieliśmy okazję podjąć tematykę miejską wskazując na wiele patologii, które z konserwatywnej perspektywy trapią miasta. Nie wszystko udało nam się opisać, być może ten artykuł nieco nawiązuje również i do zagadnień poprzedniego numeru. Coraz więcej na naszych ulicach dostępnych do wypożyczenia rowerów, hulajnóg czy też elektrycznych skuterów. Poza irytującym zwyczajem zostawiania ich, gdzie popadnie (niechże ktoś wreszcie coś z tym zrobi!), nie jest to zjawisko złe samo w sobie. Częstokroć być może nawet lepsze niż tradycyjna komunikacja zbiorowa, a w przypadku rowerów – nawet zdrowsze.
Jednakże warto wczytać się w narrację jaka temu zjawisku towarzyszy. Wiąże się ona z tzw. ekonomią współdzielenia (sharing economy), która w pewnym uproszczeniu postuluje zmianę modelu ekonomicznego z posiadania na rzecz współdzielenia lub współkorzystania. Zatem według zwolenników tejże idei lepiej jest nie kupować, lecz jedynie wypożyczać. Mimo, że na prawicy istnieją tendencje do całkowitej negacji takiego poglądu, osobiście nie szedłbym w tak radykalnym kierunku. Owszem, w niektórych sytuacjach rozwiązania tego typu warto stosować, nie ma przecież nic złego w tym, że skorzystamy z miejskiego roweru, a czasem, jak np. w przypadku studentów przyjeżdżających z innego miasta takie rozwiązanie wręcz będzie wygodniejsze niż międzymiejski transport własnego roweru. Wszystko jest w porządku, dopóki w grę wchodzą względy praktycznie, a nie ideologiczne.
Powyższa idea, niestety, łączy się doskonale z kolejną, w której również można odnaleźć pewne względy ideologiczne, choć nie brak jej i zwyczajnej praktyczności. Oczywistym jest, że wielkie aglomeracje pełne są samochodów. Czasem nawet zbyt pełne. Stąd też nie dziwi chęć pewnego “odsamochodzenia” miast, zwłaszcza ich centrów, czego efektem są zakazy wjazdu w poszczególne ulice, czy też całe strefy wolne od ruchu samochodowego. Dlatego też w optyce różnego rodzaju lewicowych aktywistów miejskich powinniśmy porzucić samochody zamiast tego korzystać ze środków komunikacji publicznej. Jest to oczywiście jakieś rozwiązanie, chociaż gdybym miał je oceniać, to powiedziałbym, że ignoruje ono sedno problemu.
Sednem tym jest fakt, że w zasadzie od początku rewolucji przemysłowej bezmyślnie koncentrujemy coraz więcej ludzi na coraz mniejszym terenie, tworząc wielkie aglomeracje, które skupiając coraz więcej ludzi, przyciągając do siebie nie tylko mieszkańców wsi, ale także mniejszych miast w okolicy. W mojej opinii to jest istota problemu, zaś odpowiedzią nań jest proces deglomeracji, o którym niejednokrotnie chcieliśmy, jako redakcja, kilka słów na łamach naszego periodyku zamieścić i wciąż mam nadzieję, że nam się to uda. Zamiast ściskać ludzi na jednym obszarze, a następnie decydować czym mogą, a czym nie mogą jeździć, stwórzmy takie miasta, w których można żyć w mniejszym zgiełku i bez chowu klatkowego.
Owszem człowiek jest istotą wspólnotową. Takie wspólnoty tworzył przez wieki. Poczynając od wielopokoleniowych rodzin, przez gromady na wsiach czy cechy rzemieślnicze w miastach. Jednak nie ma to nic wspólnego z życiem w tłoku, w bezimiennej zbiorowości ściśniętej w coraz mniejszych mieszkaniach o zawyżonych cenach. Miało być jednak o własności, ja zaś odbiegam już nieco od tematu, lecz wszystkie te kwestie łączą się ze sobą. A wspominam o nich dlatego, że chciałbym zaznaczyć (o czym zapewne jeszcze wspomnę), że człowiek pozbawiony tożsamości, pozbawiony swojej wspólnoty i wreszcie pozbawiony swojej własności – to idealny materiał na niewolnika, który w obronie przed swoim zniewoleniem w niczym i nikim nie znajdzie oparcia.
Nomadyzm XXI wieku
Rezygnowanie z własności rzeczy codziennego użytku to jedna kwestia. Kolejną jest promowanie wynajmu jako sensownej alternatywy dla własności. W Polsce jednak do perspektywy posiadania własnego mieszkania lub domu większość jest nadal przywiązana, niemniej już za rządów aktualnej koalicji pewne ruchy w kierunku zmiany tej postawy się pojawiały. Co więcej spotkałem się z tym zjawiskiem nawet na łamach publicznej telewizji – szkoda, bo wydawałoby się, że rząd deklarujący się jako prawicowy do własności prywatnej jako podstawy ustroju ekonomicznego powinien być przywiązany.
Ładnych kilka lat temu emitowano materiały w serwisach informacyjnych przy okazji rodzących się wówczas planów państwowego budownictwa mieszkaniowego. Zgodnie z tymi materiałami Polacy są bardzo przywiązani do posiadania własnego mieszkania, w przeciwieństwie do mieszkańców zachodniej Europy, gdzie niejednokrotnie większość ludzi decyduje się na wynajem, co oczywiście według medialnej narracji miało być tym lepszym rozwiązaniem. Cóż, osobiście mogę tylko stwierdzić, że ciężko o bardziej absurdalne stwierdzenie. Jeśli nawet ktoś nie może pozwolić sobie na zakup własnego lokum za gotówkę, to już nawet wzięcie kredytu wydaje się być lepszym rozwiązaniem, jeśli jego rata ma być zbliżona do opłat związanych z wynajmem – podczas gdy wynajmując mieszkanie po kilkudziesięciu latach nadal nie będziemy mieli nic, w tym wypadku jednak to mieszkanie spłacimy i będzie ono niepodważalnie nasze.
Możliwość zamieszkania w miejscu, z którego nikt nas nie może usunąć, bo jest nasze, to bez wątpienia jeden z podstawowych aspektów ekonomicznej podmiotowości obywatela, dający mu pewne poczucie bezpieczeństwa. Jaki więc los chcą zgotować Polakom ci, którzy tego elementarnego poczucia stabilności życiowej chcą ich pozbawić? Tym bardziej, że pogłębia się kryzys demograficzny, z którym walkę rząd deklaruje, a jak powszechnie wiadomo właściciele mieszkań mniej chętnie wynajmują je rodzinom z uwagi na różne przywileje ochronne przewidziane przez polskie prawo. Jeśli chcemy, by ludzie decydowali się na zakładanie rodzin, to logicznym wynikiem tego planu powinny być działania na rzecz zwiększenia poczucia życiowej stabilizacji, czego przykładem powinno być dążenie do zapewnienia własności mieszkań jak największej liczbie rodzin, nie postulat procentowego zmniejszenia udziału we własności, która miałaby zostać skupiona w gronie najbogatszych, których stać na to, by z posiadania nieruchomości zrobić sobie sposób na życie.
Oczywiście jest tutaj grupa, która ma swój interes we wprowadzaniu takich zmian w strukturze własnościowej, choć być może aspekt ten umknął włodarzom naszego kraju. Być może ograniczenie własności mieszkań do grona najbogatszych nie sprawi, że przeciętny obywatel poczuje jakąś poprawę swojego ekonomicznego bezpieczeństwa, ani nie przyczyni się to w żaden sposób do zwalczenia kryzysu demograficznego, lecz z pewnością wielki kapitał, który po roku ‘89 z wielkim entuzjazmem zabrał się do kolonizowania Polski, zyska doskonałą siłę roboczą, która jedyne czego potrzebuje, to środków do nieustającej konsumpcji dóbr i usług, zresztą na ogół przez ten właśnie kapitał dostarczanych.
Daleko nam jeszcze do “ideału” amerykańskiego, gdzie w pogoni za karierą ludzie gotowi są migrować na drugi koniec kraju bez skrupułów zrywając (lub przynajmniej znacząco nadszarpując, jeśli chcemy być precyzyjni) więzy rodzinne czy przyjaźni. Tworzy się w ten sposób grupę społeczną o charakterze nomadycznym, wyrwaną ze swoich korzeni, wypraną z tożsamości i nigdzie niezakorzenioną. Już raz podobny manewr zastosowano – w dobie rewolucji przemysłowej. Ludzie migrowali między miastami, opuszczali swoje wsie, wszystko w pogoni za chlebem. Wyrwani ze swoich naturalnych wspólnot zostali wystawieni na pastwę fabrykantów, przed którymi nie mogli się skutecznie bronić, ponieważ żyjąc w śród tysięcy sobie podobnych pozostawali sami. Dziś podobnie wielkie korporacje międzynarodowe tworzą tego typu grupę, może już nie robotników, lecz “korposzczurów”, pozbawionych trwałej własności, wyrwanych z wszelkich więzów czyniących ich tymi, kim do tej pory byli, za to wiecznie goniącymi za karierą, by zarabiać więcej oraz więcej wydawać.
Bez własności, bez pieniędzy
Podstawowym problemem opisywanych zagadnień jest fakt, że wiele tych rozwiązań jest pozornie niegroźnych. Po prostu same w sobie są neutralne. Najlepszym tego przykładem jest kwestia wszelkiego rodzaju płatności elektronicznych, którą chciałbym teraz podjąć. Sam chętnie z nich korzystam, płatność kartą jest zdecydowanie o wiele wygodniejsza niż noszenie przy sobie odpowiedniej kwoty w gotówce (i pamiętanie, by tę kwotę generalnie przy sobie mieć, gdy idzie się na zakupy). Niemniej jednak druga strona medalu jest dużo ciemniejsza, choć często niezauważana. W rzeczywistości, mimo teoretycznie łatwiejszego dostępu do naszych pieniędzy, dostęp ten jest znacząco ograniczony. Owszem możemy w każdej chwili dokonywać niemal dowolnych transakcji finansowych, niemniej dotyczą one w pierwszym rzędzie cyferek na naszym koncie, nie zaś realnych pieniędzy, których zresztą na ogół bank nie posiada w ilości adekwatnej do tego, co nominalnie w tym banku ulokowaliśmy.
Obecnie istnieją tendencje do traktowania obrotu bezgotówkowego jako pewnego rodzaju “kolejnej generacji” pieniądza, który po prostu musi zastąpić pieniądz gotówkowy. Problem polega na tym, że o ile pieniądz gotówkowy obecnie jest zadrukowanym papierkiem bez pokrycia w kruszcu, to jednak mamy nad nim pewną kontrolę – przynajmniej tak długo, jak będą od nas przyjmować płatności. Pieniądz elektroniczny znajduje się już praktycznie całkowicie poza naszą kontrolą. Możemy dokonywać za jego pomocą wszelkich transakcji, jednakże nie mamy nad nim pełni władzy.
Czytaj również: Bachmura: Socjalizm i kapitalizm w katolickiej nauce społecznej
Oczywiście, można doszukiwać się usprawiedliwień dla upowszechniania, czy wręcz czasem wymuszania płatności bezgotówkowej – przecież taka transakcja jest transparentna, niweluje możliwość oszustw podatkowych. Jak najbardziej, tylko z drugiej strony – w każdej chwili możemy być pozbawieni dostępu do tego pieniądza. Niezależnie od tego, czy będzie to decyzja samego banku, czy też decyzja odpowiednich instytucji państwowych, może przyjść taki dzień, w którym mając dostateczną ilość środków na koncie nie będziemy mogli użyć ani grosza do zrobienia choćby podstawowych zakupów. I znów mógłby ktoś powiedzieć, że chodzi tu przecież tylko o walkę z przestępczością. Przypuśćmy więc na chwilę, że tak jest. Jednak wobec totalitarnej utopii, którą stopniowo buduje nam lewica, w której za krzywe spojrzenie lub nieprawidłowo użyty zaimek wkrótce możemy mieć poważne kłopoty, budzi to uzasadnione obawy za jakie przestępstwa możemy mieć zamrożony dostęp do “naszych” pieniędzy.
Uważam za słuszne, by obawiać się, że narzucenie nam wyłączności obrotu bezgotówkowego w połączeniu z ideologicznym terrorem stanie się narzędziem do wymuszania na obywatelu pożądanych postaw pod rygorem jego usunięcia poza nawias społeczeństwa. Ponadto po raz kolejny chodzi tu o kwestię podmiotowości ekonomicznej obywatela – uczciwie zarobione pieniądze są jego własnością i powinien mieć nad nimi pełną kontrolę – a państwo powinno tę kontrolę gwarantować, a nie sprzymierzać się z bankami w celu pozbawienia go tejże kontroli.
Na rozdrożu
Bez wątpienia wielkie korporacje nie potrzebują tego, byśmy posiadali coś na własność. Dużo lepiej jest, gdy ciągle musimy płacić za korzystanie z tego, czego nie posiadamy. Nie ma sensu oszczędzać. Rzecz w tym, że to co nie jest dobre dla korporacji, jest dobre dla nas. My własności potrzebujemy. Potrzebujemy poczucia życiowej stabilności, potrzebujemy dojechać samochodem w miejsca, gdzie komunikacja publiczna nie dotrze, potrzebujemy zapłacić za potrzebne nam towary pieniądzem, który rzeczywiście jest nasz. Potrzebujemy własności, aby mieć swoją nienaruszalną sferę wolności, zamiast być wiecznie uzależnionym od tych, od którym musimy ciągle płacić za to, co moglibyśmy po prostu mieć. A wreszcie potrzebujemy własności, by być obywatelem naszego państwa – człowiekiem, który bierze odpowiedzialność za to, co posiada, by potem wziąć odpowiedzialność za to, co to posiadanie bierze w ochronę przed zagrożeniami wewnętrznymi i zewnętrznymi.
Nie chciałbym pozostawić Czytelnika z przeświadczeniem, że ten tekst był tylko przejawem krytykanctwa i narzekaniem na pewne zjawiska bez wskazania jakichkolwiek postulatów zmian. W kwestiach komunikacyjnych przede wszystkim postulowałbym wspomnianą już deglomerację jako podstawę do zmniejszenia zatłoczenia naszych ulic. Nie tylko należy zatrzymać proces wyludniania się prowincji na rzecz wielkich metropolii, lecz także należy ten proces odwrócić, by wiele miejscowości mogło odzyskać swą dawną świetność, a ich mieszkańcy mieli szansę na życie, które nie będzie skłaniało ich do wewnętrznych migracji.
W mieszkalnictwie, przynajmniej w Polsce, niewiele trzeba zmieniać – raczej trzeba zachować status quo, skoro wciąż jako naród wolimy mieszkać “na swoim”. Na szczęście model własnościowy zorientowany na wynajem mieszkań nie wydaje się być mocno promowany, a wspomniany już państwowy program mieszkaniowy przewiduje możliwość uzyskania własności mieszkania po określonym czasie. Po raz kolejny pojawia się tu temat deglomeracji, rozproszenie ludności po większej ilości miast w całym kraju pozwoliłoby wyhamować windowanie cen nieruchomości do niebotycznych rozmiarów, skoro popyt na nie byłby bardziej równomiernie rozłożony pod względem geograficznym.
Natomiast w kwestii pieniądza rozwiązanie wydaje mi się proste i jedyne możliwe, a jest nim wpisanie do konstytucji gwarancji zachowania obrotu gotówkowego. Nie wystarczy ustawa, która nakaże wszystkim przedsiębiorcom przyjmowanie płatności gotówkowej, ale potrzebny jest bezpiecznik, który utrudni również rządom forsowanie tego typu nieodpowiedzialnych pomysłów. I do wdrażania w życie tego typu postulatów gorąco naszych rządzących zachęcam.
Artykuł został pierwotnie opublikowany w kwartalniku “Myśl Suwerenna. Przegląd Spraw Publicznych” nr 4(6)/2021.
[Grafika:Manifestation contre les mesures sanitaires dans la ville d’Ottawa dans le Convoi de la liberté ».; Autor: Véronic Gagnon lic. CC]