Na wstępie wartym odnotowania jest, że tekst niniejszy jest przede wszystkim zbiorem osobistych lub zainspirowanych rozważań oraz obserwacji autora na temat zagadnień dotyczących rozmaitych aspektów polskiej wspólnotowości politycznej w odniesieniu do czasów pierwszej Rzeczypospolitej i ma on charakter nie więcej niż postulatywny. Autor nie będzie w tym pionierem, wszak namysł nad losami Sarmatów, Rzeczypospolitej Obojga Narodów oraz próby wpisania tych historii w opowieść o dziejach świata i ich sensie podjęło już wielu; autor wychodzi jednak z założenia, że dobra tego nigdy dość. Należy również dodać, że wycieczka ta, przynajmniej w intencji, nie ma być ucieczką w odmęty tkliwych, mętnych wyobrażeń o zmitologizowanej (myśląc za Bronisławem Łagowskim) przeszłości czy też przyszłości, która nie nadeszła. Ma być raczej próbą znalezienia odpowiedzi na potrzebę doskonalenia otaczającej rzeczywistości w duchu ordo caritatis (wszak koszula zawsze bliższa ciału), zwłaszcza że w opinii środowiska, w którym autor ideowo wychował się, Rzeczpospolita dawnych Sarmatów jest punktem odniesienia, który wartościowym jest nie tylko dla samych Polaków, ale też ludów postronnych, co jest też lekcją historii już nam znaną.
Punktem wyjściowym dalszych rozważań jest przekonanie, że unikatowy, nie tylko na owe czasy, system społeczno-polityczny, który polska wspólnota wykreowała, był prawdopodobnie jedyną w historii świata “cywilizacją wolności”, która przyciągała i włączała do uczestnictwa w niej inne ludy swoją atrakcyjnością kulturową, nie zaś wchłaniała metodą siłowego podboju. Za uzasadnione więc wydaje się autorowi rozpatrzenie, jakie wnioski z tego epizodu dziejowego wyciągnąć można, aby uczynić lepszym metodę życia społecznego dziś funkcjonującą.
Po pierwsze warto zauważyć, że w powszechnym dziś duchu demokratycznym, punktem spornym często jest czy demokracja jako taka jest logiką sprawowania arbitralnej władzy ukonstytuowanej wyborczo większości, czy też systemem mechanizmów zabezpieczania interesów i zaspokajania potrzeb szeroko rozumianych mniejszości – kąśliwi powiedzieliby dyktatem mniejszości. W ocenie autora ta alternatywa nie musi być trafiona. Wartym przypomnienia jest, że jedną z podstawowych instytucji funkcjonowania wspólnoty politycznej I Rzeczypospolitej było otoczone dobrą lub złą sławą “liberum veto”. Wspomnieć należy, że od początku funkcjonowania ustroju szlacheckiego, szacowanego na przełom XV i XVIw. (patrz np. konstytucja nihil novi z 1505 roku) do pierwszego zerwania sejmu dokonanego przez Władysława Sicińskiego w roku 1652 wyliczyć można ponad półtorej wieku niezachwianego funkcjonowania “polonitas” bez wykorzystania tej instytucji, dziś przez wielu, a niesłusznie wg autora wskazywanej za jedną z oznak słabości ustroju politycznego. Co pozwoliło tak długi czas harmonijnie trwać Rzeczypospolitej? Wydaje się, że uparte przywiązanie do obowiązywania reguły wyższego rzędu: “nemine contradicente”, to jest zasady jednomyślności. Wnioskować należy, że to zakorzenienie w organicznym myśleniu o republice, nie zaś mechanicystycznym (wręcz bezdusznym niczym u Ernsta Jungera) żonglowaniu politycznym rachunkiem zysków i strat czy też kalkulacją ludzkiej wartości może być (i jak widać bardzo długo było) dobrą metodą porządkowania życia zbiorowego. Duch ten ponadto tchnionym być może w każde, także dzisiejsze realia, wymaga to jednak powszechnej woli pielęgnowania dobrego obyczaju, a to nim, nie ustawą trwa i rozkwita Res Publica. Ta swoista sakralizacja siatki pojęciowej życia politycznego dotyczyć musi oczywiście całej filozofii polityki, rozumianej klasycznie jako roztropnej troski o dobro wspólne, nie zaś w sposób nowożytni jako techniki zdobywania oraz sprawowania władzy. Recepcja siatki pojęciowej Rzeczypospolitej Obojga Narodów powinna być oczywiście możliwie najbardziej wyczerpująca i dotyczyć wtórnego zdefiniowania idei takich jak Prawo, Wolność, Zgoda (Concordia) czy też Cnota. Podkreślić też należy, że wyłącznie z uznania wyższego źródła rozumienia wymienionych pojęć wynikać może uniwersalne etycznie spójne usystematyzowanie metody życia zbiorowego i problemem dziś w ocenie autora jest to, że zaniecha się uznania istnienia takiego źródła skazując członków życia politycznego na aprioryczny chaos pojęciowy i skutkującą nim faktyczną próżnię etyczną. Tymczasem w I Rzeczypospolitej jedną z naczelnych zasad było zwierzchnictwo religii katolickiej jako panującego źródła rozeznania m.in. przyrodzonej każdemu obywatelowi (i nie tylko obywatelowi – według w owym czasie rozumianej hierarchii społecznej) godności oraz konieczności gwarantowania mu sprawiedliwego traktowania, co było zresztą przyczyną w realiach ówczesnej Europy wyjątkowo bezkonfliktowego trwania wspólnoty wielowyznaniowej, do której przedstawiciele innych konfesji przybywali chętnie (w tym np. Żydzi także tłumnie z całego kontynentu) oraz chcieli w momentach próby za nią walczyć. Nawet dziś, w całym zachodnim kręgu kulturowym używa się na potrzeby polityczne (myśląc za Carlem Schmittem) zdesakralizowanych pojęć chrześcijańskich, zaś w środowiskach skrajnych idzie dalej i zastępuje je politycznie gnostycką (myśląc za Ericiem Voegelinem) – zatem w swym korzeniu także chrześcijańską, choć zniekształconą logiką emancypacji. Wyraźnie widać, że prowadzi to nie do zjednoczenia, a radykalnej antagonizacji zbiorowości, dziś nawet wewnętrznej antagonizacji jednostki. Czas najwyższy przyznać wprost, że ta sekularyzacyjna tendencja modyfikacji języka politycznego i następujące po niej ześwieczczenie wszelkich instytucji życia społecznego po prostu zawodzi (w końcu pojęcia teologiczne zastąpić muszą ułomne pojęcia quasiteologiczne lub inne pojęcia teologiczne – myśląc za Mirceą Eliadem oraz Feliksem Konecznym), o czym przekonują się uważni obserwatorzy wydarzeń w poszczególnych państwach zachodnich, i czas tę tendencję odwrócić, zaś my mamy swój najbliższy duchowi polskiemu (trochę łacińskiego, trochę słowiańskiego – myśląc za prof. Markiem Cichockim) uniwersalistyczny model odwoławczy i jest nim właśnie I Rzeczpospolita.
⇒ CZYTAJ RÓWNIEŻ: Bartyzel: Polska doktryna ustrojowa ⇐
Jakimi jeszcze formami neosarmackimi ubrać można dzisiejszą Rzeczpospolitą? W ocenie autora na pewno sztuką dobrego życia. Szlachetność nie musi być przecież kategorią pochodzenia, a może być kategorią zasług. Tak rozumiany sarmatyzm jest arystokracją ducha – indywidualnego poświęcenia na rzecz dobra wspólnego (szlachectwa obywatelskości) oraz indywidualnego kultywowania cnoty dążenia do piękna, prawdy i dobra (szlachectwa osobowości). Jest również sztuką dobrego umierania, pamiętając o rytuale ars moriendi i dawnej mądrości, że kto chce żyć w pokoju, stale szykuje się do wojny. Taki neosarmatyzm wydaje się być inkluzywny w zastosowaniu społecznym, jest również być uniwersalną etycznie i estetycznie pochwałą wszechstronnego wykuwania silnych, wyrazistych charakterów, zdolnych do godnego urzeczywistniania się we własnym człowieczeństwie, umiejętnego, świadomego oraz odpowiedzialnego korzystania z własnej wolności i rozeznania powinności i przywilejów należnych każdemu ze “stanów”. Wszystko to z zachowaniem i jednocześnie przedłużeniem oswojonego przez polski rozum ducha chrześcijańskiego personalizmu i wynikającego zeń pojęcia Osoby, a także jej przyrodzonej i niezbywalnej godności.
Neosarmatyzm jako trop intelektualny czy społeczno-psychologiczny może być również odpowiedzią na szczególnie widoczną dziś społecznie bolączkę definiowania własnych tożsamości – zarówno na poziomie indywidualnym (pochwała wewnątrzsterownej, samoświadomej, zmagającej się z własnymi słabościami jednostki), rodzinnym (pochwała jednostki zakorzenionej w rozumieniu swojego pochodzenia oraz zintegrowanej w sensie rodowym/rodzinnym nuklearnie), lokalnym (pochwała jednostki rozumiejącej regionalną charakterystykę tożsamościową własnej społeczności sięgającej aż do narodu rozumianego etnicznie oraz szerzej kulturowo – ze szczególnym uwzględnieniem narodu kulturowego, bo to takim był przecież przedrozbiorowy polonizm) i wreszcie globalnym/uniwersalnym. Jednostka precyzyjnie samozdefiniowana we wcześniej wymienionej hierarchii tożsamościowej, pełniej uczestniczyć może w kulturze globalnej, rozumiejąc swoją odmienność oraz pokrewność w odniesieniu do innych wzorców na zasadzie zdefiniowania pozytywnego (swojskości, przyjazności) oraz negatywnego (obcości, wrogości).
Wbrew fałszywym twierdzeniom o domniemanej zaściankowości sarmatyzmu rozumianej jako zamknięcia na to, co obce czy odmienne kulturowo, przeciwważyć należy pochwałę większej rozumności kulturowej wynikającej także ze zdobywania wiedzy i wykształcenia przez obywateli Rzeczypospolitej w obcych krajach oraz akcentowania zjawiska “grand tour” jako jednego z ważniejszych rytuałów przejścia w poznawaniu własnego “ja” – kiedyś możliwych tylko dla wybranych, dziś dość powszechnych i dostępnych. W taki sposób człowiek współczesny żyjący w świecie zglobalizowanym, może w nim uczestniczyć pełniej, bez porzucania własnej wrażliwości (a katalog wrażliwości tożsamościowych pozostawia tak rozumiany neosarmatyzm bardzo szeroko). Jednocześnie, ta uzasadniona według kategorii psychologicznych autoafirmacja jest w ocenie autora tym bardziej potrzebna w rozwijaniu polskiego ducha indywidualnego i zbiorowego, mając na uwadze że z przyczyn historycznych (w okresie rozbiorów, a później okupacji hitlerowskiej oraz komunistycznej) ta ciągłość wiedzy (w języku angielskim definiowanej jako lore – rozumienia ciągłości przyczynowo-skutkowej czy swoistej pamięci instytucjonalnej, w alternatywie do knowledge – rozumienia faktograficznego) oraz postaw została powszechnie zniekształcona, przekłamana i wykorzeniona poprzez inżynierię społeczną oraz eksterminację elit, co należy skonstatować z przykrością, pokutuje w debacie publicznej do dziś. W okresie III Rzeczypospolitej proces tego powrotu do korzeni naturalnie rozpoczął się, co jednak utrudnione było ze względu charakterystyki modnych wśród ówczesnych elit zachłyśniętych tzw. końcem historii, triumfem demokracji liberalnej i innych tropów intelektualnych, wręcz programowo narzucanych odgórnie polskiej wspólnocie, podkreślonych dodatkowo przyjętą (najpewniej ze względów bieżących rozliczeń politycznych) pragmatyką polityki grubej kreski oraz w konsekwencji uprawianiem pedagogiki wstydu wyłączającej systemowo na przykład same odwoływanie się do kategorii takich, jak naród w pogoni za sterylnie rozumianą “europejskością”. Metoda ta, co wyraźnie widać, okazała się błędną efemerydą obnażoną jako zestaw pustych, samoodwołujących się pojęć i została odrzucona w masowym „renesansie patriotycznym” gromadzącym setki tysięcy obywateli domagających się m.in. dowartościowania pojęcia Ojczyzny, co znalazło swój ostateczny wyraz w ostatnich wyborach politycznych, wynosząc do władzy ugrupowanie odwołujące się do tej właśnie wrażliwości. Te konsekwentne próby uporania się z polskim syndromem postkolonialnym skutkowały poszukiwaniem katalogu własnych pojęć i przywracania własnej pamięci, czego dowodem jest dość powszechna narracyjnie recepcja najbliższej zapamiętanej zbiorowo formy niepodległościowej odwołującej się do okresu II Rzeczypospolitej, Polski sanacyjnej oraz etosu powojennego podziemia niepodległościowego i zjawiska tzw. kultu żołnierzy wyklętych. Polska rozumiana jako poszukujący własnej tożsamości Jason Bourne (myśląc za Dariuszem Karłowiczem), wypełniając białe plamy swojej pamięci (w godnym i słusznym oddawaniu sprawiedliwości historii), procesu tego nie dokończyła i autor obserwuje brak pełnego usatysfakcjonowania ww. ikonografią wśród szerokiego grona polskich odbiorców, zwłaszcza najmłodszych, co wskazywać może, że drążyć należy głębiej, a także sugeruje potrzebę dalszego podążania po nitce do kłębka i sięgnięcie być może nie tylko (choć bez porzucania) do etosu cierpiętnictwa, tragicznego czy wręcz masochistycznego bohaterstwa w zbyt zubożonym wyobrażeniowo “bogoojczyźnianym” definiowaniu uczestnictwa we wspólnocie polegającym na kreowaniu niewiarygodnie nieskazitelnych postaci i skutkującego ułomnym, ekskluzywnym kategoryzowaniu obywateli “lepszego i gorszego sortu”. Być może ta autoafirmacja, o której mowa była wyżej, odwoływać powinna się do życiowo bardziej barwnej historii spektakularnych zwycięstw i sromotnych porażek, indywidualnych oraz zbiorowych cnót i przywar, wzlotów równie wielkich, co upadków. Taką historią, będącą opowieścią wręcz o utracie własnej tak doniosłej państwowości oraz niekonieczności istnienia tego bytu, pochwalić się mogą chyba tylko Polacy i jest to także “zasługa” lekcji, jaką jest sarmacka Rzeczpospolita. Taki, dużo pełniejszy w ocenie autora obraz, bogaty w archetypiczne opowieści o zarówno bohaterach, jak i antybohaterach, herosach, jak i złoczyńcach – wszystkich niejako wyjętych z Trylogii Henryka Sienkiewicza, wszystkich będących aktorami desek jednego polskiego teatru, okazać się może lepszym narzędziem kreowania zbiorowej pamięci i tożsamości, możliwej do być może łatwiej przyswajalnego i prościej tłumaczonego na język rozterek duchowych pojedynczego człowieka w jego życiu codziennym, a także zrozumieniu własnego miejsca we wspólnocie i wyciągania wniosków natury etycznej czy obywatelskiej. Narracja taka, może mieć w ocenie autora dużo większy potencjał w opowieści Polakom o nich samych, a także na użytek zewnętrzny, być swoistą marką umożliwiającą napędzanie soft-power pozwalającego na docieranie przez polskość do ludzkości, zwłaszcza z jej kompatybilnością zarówno wobec kultury wysokiej, grającej na nutach patosu czy dramatyzmu, jak i współczesnej popkultury z jej postmodernistycznym przerysowaniem, hiperbolą, kiczem, komiksowością, dowcipem (także autoironicznym), rubasznością i ludycznością – lub wzajemnym pomieszaniu tych estetyk tezy-antytezy, ciągle mieszczącym się w ramach konwencji gry.
⇒ CZYTAJ RÓWNIEŻ: Lubicz-Łapiński: Skąd się wzięła drobna szlachta na Podlasiu? ⇐
Reasumując, tak zdefiniowany neosarmatyzm, zarówno jako idea (lub węziej ideologia), metoda życia indywidualnego lub zbiorowego, tradycja intelektualna, topos społeczno-psychologiczny, forma dydaktyczna czy też wzorzec kulturowy lub marketingowy, w ocenie autora może być skuteczną i wartościową próbą odpowiedzi na problemy zarówno hucznie okrzykniętego kryzysu demokracji liberalnej sensu largo, wahania dotyczące ukierunkowywania polskiej wspólnoty politycznej sensu stricto, a także rozterki natury poznawczej każdego mającego w sercu polski kod kulturowy człowieka. Trop ten wymykać się zdaje uproszczonej kategoryzacji prawicowo-lewicowej, konserwatywno-liberalnej i daje szansę na bardziej inkluzywne wartościowanie i wskazywanie miejsca, jakie przynależy uczestnikowi polskiego życia społecznego. Nieco żartobliwie diagnozując sprawę inaczej – jeśli pesymistyczną jest prognoza Jarosława Zadenckiego i stajemy w obliczu anarcho-tyranii i chaosu ludów, dlaczegóż nie uczestniczyć więc w tym radosnym tańcu śmierci doskonaląc własną, narodową odmianę sarmackiej “anarchii” czy zasilając szeregi postkonserwatwnych manarchistów, takich jak Tomasz Gabiś? W ocenie autora, takiego właśnie języka, odwołującego się do swoistego polonizmu integralnego, potrzeba więcej w opisie i dyskusji na temat spraw publicznych (choć przyznać należy, że wymaga to umiejętnego i rozumnego działania przede wszystkim ludzi kultury i polityki), wszak chodzi o to, by otaczającą rzeczywistość starać się czynić łatwiej zrozumiałą, lepiej przyswajalną oraz pozwalającą czerpać pożytek zarówno na poziomie indywidualnym, jak i zbiorowym, czego autor życzy zarówno sobie, jak i wszystkim czytelnikom. “Gdy uczeń jest gotowy, Mistrz zjawia się sam”.
Artykuł został pierwotnie opublikowany w kwartalniku “Myśl Suwerenna. Przegląd Spraw Publicznych” nr 1(3)/2021.
[Grafika – autor: Robert Szczebiot]